Wojciech Fortuna

1

Medale igrzysk olimpijskich

1

FORTUNA WOJCIECH

ps. „Mały”, przedsiębiorca, narciarz-skoczek, 19-latek, który zrealizował marzenia wielu pokoleń entuzjastów narciarstwa, pierwszy polski złoty medalista olimpijski zimowych igrzysk, który zdobył setny medal w historii polskiego olimpizmu – Sapporo 11 lutego 1972.

Urodzony 6 sierpnia 1952 w Zakopanem, syn (drugi, po Adrianie, była jeszcze młodsza siostra Cecylia) Mieczysława (pochodził z Przemyśla) i Barbary (rodowita warszawianka, dopiero po Powstaniu Warszawskim znalazła się pod Tatrami), absolwent miejscowej Zasadniczej Szkoły Zawodowej (1971, elektryk samochodowy). Skoczek narciarski (165 cm, 60 kg), reprezentant Wisły – Gwardia Zakopane (1962-1977), wychowanek trenerów: Jana Gąsiorowskiego (klub) i Janusza Forteckiego (kadra).

Pierwsza część jego kariery sportowej była normalna i niczym się nie różniła od początków sportowania zakopiańskich chłopców. Od zawsze chciał być… Marusarzem i dlatego od małego w zimie, prawie bez przerwy „trenował” na prymitywnej skoczni na Ciągłówce, którą zbudował wraz z kolegami. Mając 9 lat zapisano go do klubu i po raz pierwszy stanął przed obliczem trenera (Gąsiorowski). Gdy miał lat 13 oddał pierwszy skok na Dużej Krokwi (75 m), mając spore trudności z techniką i lądowaniem. Ale coś w tym skakaniu małego Wojtka musiało być, skoro spodobał się też Januszowi Forteckiemu i włączony został do kadry narodowej (1970-1977). Konto, jeśli idzie o osiągnięcia, miał jednak zupełnie puste. Forma przyszła na początku olimpijskiego roku 1972, tuż przed igrzyskami w Sapporo. Na Krokwi oddał dwa dynamiczne skoki na odległość 105,5 m i wygrał przedolimpijskie eliminacje (pozostawił w pokonanym polu m.in. Daniela, Pawlusiaka, Krzysztofiaka i Przybyłę), ale w składzie reprezentacji go nie widziano. I tu rozpoczęła się druga część sportowej kariery zakopiańskiego skoczka, która pełna jest niesamowitych i zaskakujących faktów i przypadków, które złożyły się na pierwszy polski złoty medal olimpijski na zimowych igrzyskach. Fortuna wygrywa kontrolny konkurs, ale ze względu na młody wiek, brak doświadczenia i sukcesów, wcale nie jest pewnym kandydatem do Sapporo. Dopiero przypadek (kontuzja Przybyły) sprawia, że po raz wtóry (sugestia prasy) mówi się o kandydaturze zakopiańczyka. Przeważa zaufanie i opinia trenera kadry narodowej Janusza Forteckiego. Ostatecznie Fortuna znajduje miejsce w samolocie w gronie 49 polskich olimpijczyków odlatujących do Sapporo. Pierwszy uśmiech szczęścia. Pięć dni później (6 lutego) ludzie, którzy walczyli o jego start na japońskich skoczniach mają pierwszą satysfakcję. „Mały” (choć bardzo z siebie niezadowolony) jest na średniej skoczni (56 rywali) – szósty (przed nim tylko trzech Japończyków z niesamowitym i wydawałoby się niepokonanym Kasayą na czele oraz Mork i Raszka). To znak, że forma polskiego skoczka ma nadal tendencję zwyżkową. I wreszcie 11 lutego 1972, święto narodowe Japonii. Cała ludność cesarstwa czeka na kolejny „złoty skok” swego idola Yukio Kasayi. Na trybunach 50 tysięcy widzów i (na świecie) miliony telewidzów (niestety z wyjątkiem Polski, która z tego konkursu nie przeprowadziła nawet bezpośredniej transmisji radiowej). Dla zwycięzcy przygotowano najnowszy typ samochodu osobowego Toyota. Czeka on oczywiście na Japończyka. Fortuna tymczasem czeka… na start w drugiej grupie zawodników (słabszych) z numerem startowym 29. Jest skoncentrowany i zdecydowany na wszystko, chce „zrobić” wynik, ale nie myśli o zwycięstwie, bo to były dla niego zbyt wysokie progi (powie po latach). I przypomni też jak wyglądał ten pierwszy, rekordowy, historyczny skok, który miał być jego „skokiem życia”: „Zaświeciło się zielone światło sygnalizatora. Czekałem. Patrzyłem na wieżę, gdzie stał trener, ręka Forteckiego, w której trzymał gazetę była w górze. Znaczyło to, że wiatr na progu ustał, ale jeszcze wieje na dole. Teraz! Tory ledwo założone niosły wspaniale, musiało być ze 100 km/godz. Próg, idealnie trafione wybicie, wysoki lot, wykładam się na deski, głową niemal dotykam ich czubów, fantastyczny lot. Płynę w powietrzu jak ptak. Obserwuję migające kreski oznaczające odległości, czuję podziw widzów, zbliżam się do 100 metrów. Jeszcze się wychyliłem, wytrzymałem. Jest gruba czerwona kreska, koniec strefy bezpieczeństwa, stykam się ze śniegiem, ląduje pewnie. I wówczas ręce wyskoczyły nad głowę, szalony niezamierzony pomysł: biłem najwyraźniej brawo jadąc jeszcze na wybiegu. Nie sobie, a tym wszystkim, którzy mnie nie zawiedli: a więc Gąsiorowskiemu – pierwszemu nauczycielowi, Forteckiemu, który mi zawierzył i oszlifował. Marusarzowi i Groniowi, którzy byli dla mnie wzorem. Tym wszystkim, którzy sprawili, że mogłem skakać na Okurayamie”. To była impresja po latach, a co działo się w Sapporo po skoku Polaka? 111 metrów, nota niesamowicie wysoka (rekordowa) 130,4 pkt., za styl: 17,18,18, 18,5,19 pkt. Podziw i konsternacja. Takiego skoku nie oddano jeszcze ani na igrzyskach olimpijskich, ani na mistrzostwach świata. Mówi się, że Polak znokautował rywali. Ale odległość zaszokowała również sędziów. Konkurs przerwano. Zaczęła się dyskusja „sprawiedliwych” na temat: jak to się mogło stać, że nikomu nieznany zawodnik przekroczył i to tak zdecydowanie granicę bezpieczeństwa? A zatem, czy nie rozpocząć konkursu od nowa? Jury stosunkiem głosów tylko 3:2 postanowiło kontynuować zawody, a więc utrzymać status quo, czyli wspaniały, niepowtarzalny skok Polaka. Skrócono jedynie rozbieg i „ruletka szczęścia” znów poszła w ruch. Huśtawka nastrojów była jednak ogromna. Bo oto prowadzący w konkursie uradowany Polak w drugiej serii osiąga tylko 87,5 metra, oddaje – jak sam stwierdza – najgorszy skok w karierze i musi czekać na skoki najgroźniejszych przeciwników, którzy znów (po skrajnym przygnębieniu), poczuli szansę szybkiego rewanżu. Dla Fortuny sytuacja zmieniła się diametralnie, ale z kolei jak się chce coś zrobić najlepiej, popełnia się błędy. Rywale Polaka podświadomie zaczęli walczyć między sobą, a nie z Fortuną. Wynik tej pasjonującej rywalizacji stał się kolejną cząstką przysłowiowej niesamowitości wyczynu Polaka. Gdy pełen obaw o medal stał oczekując na finał walki, usłyszał w pewnym momencie: „Rany boskie, Wojtek! Wygrałeś olimpiadę!”. Okazało się bowiem, że najbliższy z atakujących rywali, Szwajcar Walter Steiner uzyskał notę gorszą od Polaka o… 0,1 pkt. Najmniejsza z możliwych różnic zdecydowała o pierwszym dla nas złotym medalu olimpijskim podczas zimowych Igrzysk. Radość z tego sukcesu była ogromna i powszechna, choć także zaskakująca. Andrzej Bachleda, także nasz olimpijczyk z Sapporo, napisał w swej książce „Taki szary śnieg”: „Ej, Wojtku! Jednak ci chyba trochę zazdroszczę. Przyjechał taki Wojtuś, nikomu nieznany, kurzył fajkę jedną po drugiej, piwo popijał z wielkim smakiem i właściwie żył jak zaprzeczenie sportowca. A ja, na przykład, harowałem ciężko, co rano robiłem rozgrzewkę, po osiem miesięcy w roku zostawiałem żonę i dzieciaka żeby tu wypaść jak najlepiej… i taka sprawiedliwość?”. Zazdrościli mu (w tym najlepszym tego słowa znaczeniu) wszyscy: sukcesu, powitania w kraju, orderów i zaszczytów. 19-letni chłopak, który dopiero po powrocie z Japonii zdobył po raz pierwszy (i ostatni) tytuł mistrza Polski (skoczył na Krokwi109,5 i 108,5 m wyprzedzając Daniela Gąsienicę i Krzysztofiaka), stał się bohaterem narodowym. Noszono go na rękach. W tych dniach euforii tylko nieliczni zastanawiali się, czy aby młodziutki zakopiańczyk uniesie ciężar tej popularności? W ich imieniu pisał na łamach „Życia Warszawy” wielki dziennikarski wizjoner Stefan Sieniarski: „Nie zapominajmy, że przecież tak niewiele brakowało, a Wojtek nie pojechałby na igrzyska. Ten złoty medal potraktujmy więc zgodnie jako znak szczęścia, uśmiech fortuny dla polskiego sportu. Ale dopiero przyszłość pokaże, czy los zawsze będzie dla niego łaskawy”. Nie był. Nie umiał przeciwstawić się popularności i sławie. Mimo jeszcze kilku lat startów nigdy nawet nie zbliżył się do wyników i formy z roku olimpijskiego (na MŚ w Planicy 1972 zajął 20 m. w lotach, a w 1974 w Falun był 29 na skoczni 70 m i 37 na skoczni 90 m). Treningi na skoczni coraz częściej zastępowały występy w zakopiańskich restauracjach i barach. Wkrótce (1975) musiał pożegnać się z kadrą narodową, aż wreszcie zakończył sportową karierę (1977). Próbował zmieniać swoje życie. Ożenił się (obecnie rozwiedziony) z Haliną Zimak (ma dwoje dzieci: Beatę i Tomasza), zaczął pracować jako taksówkarz, leczył się. Dopiero jednak ucieczka z Zakopanego, najpierw na Śląsk, a potem do USA (1989), a także wiek i życiowe doświadczenie sprawiły, że się ustatkował i rozpoczął życie emigranta. Zasłużony Mistrz Sportu (1972), odznaczony m.in. Złotym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe (1972), Złotym Krzyżem Zasługi (1972) i Krzyżem Kawalerskim OOP (1997). Działacz sportowy, wiceprezes ds. marketingu i rozwoju zakopiańskiej Wisły, prezes fundacji „Fortuna 2002”. Dzieje swojego życia opisał w dwóch książkach: Prawda o Sapporo (1993) i Szczęście w powietrzu, która ukazała się w Chicago (2000).

*1972 Sapporo: średnia skocznia – 6. msc na 56 start., skoki 82,5 m i 76,5 m z notą 222.0 pkt (zw. Y. Kasaya, Japonia – skoki 84 m i 79 m z notą 244.2); duża skocznia – 1. msc na 52 start. skoki 111 m (rekordowa nota – 130,4 pkt) i 87,5 m z notą łączną 219.9 pkt. zdobywając złoty medal.

Bibl.: Głuszek, Leksykon, s. 188; Pawlak, Olimpijczycy, s. 70; MES, t. 1, s. 166 /tu błędna data urodzenia: 6.03.1952/; Zdebska, Mistrzowie nart, s. 48-52;  Porada, Igrzyska, s. 879-880; Fischer, Kronika, s. 171-174; Iskier przewodnik, s. 438; Tajner, Legendy, s. 89-91; Zieleśkiewicz, Encyklopedia, s. 60, 374, 394; Szatkowski, Od Marusarza do Małysza, s. 217-224; Najlepsi z najlepszych, s. 28-31; Duński, Od Paryża, s. 190-191; Wykrota J., Wojtek… dziecko Fortuny, „Sport”, 2001, nr 116, s. 16; Kto jest kim, wyd. IV, Warszawa 2001, s. 220.