<
>
Jacek
Wszoła
„Zostałem rekordzistą świata wyjątkowo łatwo, niespodziewanie i poza świadomością. Tak jakby los mówił do mnie: jak zaczniesz kombinować, to nic z tego nie wyjdzie. Obudziłem się późno, nie miałem czasu na kombinacje, nie zjadłem śniadania, więc byłem lekki. Niczym się nie przejmowałem. Łatwiejszych zawodów nie miałem w życiu. Złoto w Montrealu? To żadna historia, to coś, co musiało się zdarzyć.”
2
Medale igrzysk olimpijskich
To coś, co musiało się zdarzyć
„Zostałem rekordzistą świata wyjątkowo łatwo, niespodziewanie i poza świadomością. Tak jakby los mówił do mnie: jak zaczniesz kombinować, to nic z tego nie wyjdzie. Obudziłem się późno, nie miałem czasu na kombinacje, nie zjadłem śniadania, więc byłem lekki. Niczym się nie przejmowałem. Łatwiejszych zawodów nie miałem w życiu. Złoto w Montrealu? To żadna historia, to coś, co musiało się zdarzyć.”
Jak to się zaczęło?
Na początku była gimnastyka w czwartej klasie szkoły podstawowej. Moja mama była gimnastyczką, później trenerką, więc pod opieką jej koleżanek i kolegów rozpocząłem treningi. Nie spodobał mi się ten sport, zerwałem z nim w sposób dość gwałtowny, tak samo jak gwałtownie spadłem z kółek podczas treningu. Pomyślałem, że to zupełnie nie dla mnie, choć trwało to wszystko dwa lata. Tata był lekkoatletą i trenerem. Cały czas rozwijałem się w nurcie sportowym, trochę popychany, trochę namawiany, trochę wyzywany do jakichś rywalizacji. Sport był w moim życiu zawsze obecny, o sporcie dużo się mówiło, sport przenikał życie rodzinne i wychodził poza to życie. I nagle sam zacząłem sport uprawiać dość regularnie.
Dlaczego skok wzwyż?
Nauczycielem wychowania fizycznego w szkole podstawowej nr 55 na Grochowie w Warszawie był zapalony turysta, sportowiec, człowiek niezwykle aktywny, mgr Jan Chojarczyk, który chyba nie mógł usiedzieć w domu. Jego życie rodzinne ograniczało się do tego, że wpadał do domu, przesypiał się, ale tak naprawdę całe dnie spędzał w szkole. Po lekcjach, gdzie oczywiście uczył WF, były zajęcia Szkolnego Klubu Sportowego. Zaczęło się od uszycia wielkich worów, które zostały wypchane gumowymi ścinkami. Poprzeczka i stojaki były oczywiście na wyposażeniu szkoły i tak zaczęła się moja przygoda z lekkoatletyką, ze skokiem wzwyż.
Pierwsze starty
Stałem się reprezentantem Polski w bardzo dziwnych zawodach w Atenach. To był mój zagraniczny debiut. Grecy ułożyli formułę zawodów opisaną mistrzostwami świata chłopców w wieku szkolnym, czyli przekładając na nasz język mistrzostwa świata juniorów młodszych. Wyjechałem pierwszy raz za granicę, pierwszy raz wystąpiłem na wielkim, olimpijskim stadionie. Zająłem drugie miejsce, pierwszy był Rosjanin, którego nazwiska nie pamiętam, ale dało mi to tyle satysfakcji, tyle radochy, że oto kilkunastu dzieciaków z Polski wyjechało oglądając przy okazji kolebkę igrzysk, Stadion Panateński czy wzgórza wielkiego miasta, jakim są Ateny. Przy okazji mieliśmy możliwość rywalizacji kilkunastu krajów na poziomie międzynarodowym. Trudno wyobrazić sobie większą frajdę dla 16-latka.
Igrzyska w Montrealu
Miałem świadomość, że Dwight Stones, który był rekordzistą świata i poprawiał go na parę tygodni przed startem w igrzyskach, jest w fenomenalnej formie. Było naturalne, że to z nim będę rywalizował, bo skoro ktoś ustanawia nową barierę, nową granicę, skacze 2,31 m, to tylko na tym poziomie można ścierać się o medale. Tak się złożyło, że 12-letni rekord Europy ustanowiony przez Walerija Brumela wynosił 2,28 m, a ja atakowałem go przy każdym starcie. Stąd wymyśliłem sobie, że zaatakuję na igrzyskach wysokość 2,29 m, bo gdzie znaleźć lepszą arenę do spektakularnego wyczynu. Nie myślałem o medalu, ale o tej wysokości, choć czułem, że taki wynik może dać nawet złoto. Zależało mi przede wszystkim na tym, by zrobić coś ekstra, coś bardzo ekstra.
Droga po złoto
Niekorzystna pogoda, zimno, przeciągający się konkurs i wypadanie z niego świetnych skoczków na dość wczesnym etapie spowodowały, że mój scenariusz stał się właściwie nieosiągalny. Po moim skoku na 2,25 m Rosjanin Siergiej Budałow opuścił tę wysokość, chciał wyżej, ale odpadł. Ja z kolei po nieudanej próbie na 2,27 m zaatakowałem 2,29 m, skoki te były bardzo kiepskie, a spowodowane to było tym, że po kilku godzinach walki stałem zmarznięty, mokry, bez rzeczy do przebrania. Zadowolony z tego, co się stało, że mam już złoto, nie miałem aż tak wielkiej motywacji. To cała historia mojego medalu, bo to, że doszedłem na najwyższy stopień podium po pięciu skokach, pokonując wysokości przy pierwszych podejściach, to nie jest żadna historia. To coś, co musiało się zdarzyć.
Moskwa 1980
To był bardzo dziwny start, ponieważ przychodziły do mnie wiadomości od ludzi, którym bardzo ufałem, m.in. od nieżyjącego już prof. Jerzego Sowińskiego, który był członkiem komisji medycznej Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Mówił mi wprost: Jacek, na kontroli antydopingowej dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Chodziło o to, że próbki pobrane od zawodników gdzieś wyparowują, trudno jest nawet prześledzić, co się z nimi dzieje. W prywatnej opinii przekazał mi, że jakieś nieczyste sprawy wchodzą w grę, a krótko mówiąc wszyscy są nakoksowani, a nikt tego nie bada. Przyjechałem do Moskwy na dwie doby przed swoimi eliminacjami, nie czułem żadnej presji, mieląc w głowie wszystkie wiadomości, które do mnie dotarły. Myślałem sobie: Rosjanin Aleksandr Grigorjew ma rekord życiowy na poziomie 2,30 m, Gerd Wessig z NRD również ma taki wynik, a ja tę wysokość wciągam nosem niemal za każdym razem, w tamtym sezonie skoczyłem tyle aż dziewięć razy, z czego większość przed igrzyskami, więc miałem przekonanie, że nie ma na mnie siły. Ale przegrałem tak, jak Dwight Stones przegrał ze mną cztery lata wcześniej. W finale oprócz mnie zameldował się także Janusz Trzepizur, myślałem, że sobie posiedzimy, pogadamy, poskaczemy i sięgniemy po dwa medale, ale okazało się, że dwa medale zdobili Enerdowcy. Na cztery pierwsze lokaty aż trzy należały do zawodników z tego kraju. Wessig wygrał złoto i pobił mój rekord świata o centymetr.
Rekord świata
Było to w roku igrzysk olimpijskich w Moskwie. Wróciłem z dość długiego obozu w Madrycie, po przylocie do Warszawy dowiedziałem się, że mam zaproszenie na start w Eberstadt, ale wyjazd jest nazajutrz, a zawody pojutrze. Nie miałem z tym żadnego problemu, spakowałem potrzebne rzeczy i wyruszyłem. Przyjechałem dość późno w nocy, a Eberstadt okazało się wsią, która liczy 500, może 600 mieszkańców, którzy w większości zajmują się uprawą winorośli. Obudziłem się, było na tyle późno, że już nie było śniadania, wziąłem w rękę jakieś owoce, ale podeszła do mnie pani, która pomagała w kuchni w pensjonacie, gdzie spałem, i zapytała o coś po niemiecku. Nie znam języka, więc domyśliłem się, że chodzi o zawody, bo pokazała plakat. Patrzę, a na nim jest godzina rozpoczęcia zawodów o 13, spoglądam na zegarek, a tu 11.30. Ja bez śniadania, rozespany, a rywale już rozmierzają rozbiegi. Matko Święta – myślę sobie. Taki kawał drogi przejechałem, ktoś wykosztował się na bilety, a ja wpadam w ostatniej chwili. Odcinek między pensjonatem, a stadionikiem zrobionym na boisku do piłki ręcznej, przypominającym tartan, wynosił około 800 m. Ponieważ na rozgrzewkę nigdy nie biegałem więcej, uznałem, że wystarczy, by przygotować się do startu. Porozciągałem się, zrobiłem jeden próbny rozbieg, nawet nie skok. Pomyślałem, że jest ok, najwyżej rozpocznę trochę niżej tę rywalizację, co potraktuję jako próbne skoki. Tymczasem poszło szybko – 2,28 m, 2,31 m, co było rekordem Polski, i zostaliśmy we dwóch w zawodach. Patrzymy na siebie, pytam: to co, 2,35 m? Skoczyłem w pierwszej próbie i zostałem rekordzistą świata. Wyjątkowo łatwo, niespodziewanie i poza świadomością. Tak jakby los mówił do mnie: jak zaczniesz kombinować, to nic z tego nie wyjdzie. Obudziłem się późno, nie miałem czasu na kombinacje, nie zjadłem śniadania, więc byłem lekki. Niczym się nie przejmowałem. Łatwiejszych zawodów nie miałem w życiu.
Rok olimpijski 1984
Byłem dość optymistycznie nastawiony do tego sezonu, nie mając pewności, że zostanie on ukoronowany startem na igrzyskach. Miałem duże wątpliwości, które zresztą się potwierdziły dość szybko, bo już w maju. Zamiast w Los Angeles wystartowałem w Moskwie na Zawodach Przyjaźni, które były kuriozalnym startem dla skoczków wzwyż. Uprzedzono nas, że start chwilę się opóźni, patrzymy, a na stadion wchodzi kilku liliputów w ponczach, nic nie zmyślam. Patrzę, a tam Peruwiańczyk, Wenezuelczyk, Argentyńczyk. Zaczęli szykować się do startu, ale przyszła taka ulewa, że w kilka minut napadało kilkanaście centymetrów wody. Nagle wyszło słońce, ale woda została. W rywalizacji tej, obok wspomnianych Południowców, zebrała się elita skoku wzwyż. Przede mną skakał Walerij Sereda z ZSRR, najlepszy w tamtym sezonie. Biegnie, stawia stopę na zeskoku, przewraca się, krzyk bólu, okazuje się, że ma złamane ramię, przedramię, obojczyk, tragedia. Jestem następny, już rozebrany do skoku. Na paluszkach, delikatnie, na pół gwizdka, z połowy rozbiegu, postawiłem stopę i upadłem. Pomyślałem: upadnę i poleżę. Przyjechała karetka pogotowia, czego nie ująłem w scenariuszu. Załadowali mnie do środka i wywieźli. Chcieli mnie przetransportować do szpitala, jak Seredę kilka minut wcześniej. Mówię: chłopaki, wszystko jest ok, nic mi się nie stało, ja tylko upadłem i leżałem. Wjechaliśmy w tunel i tam zostaliśmy, skąd oglądałem do końca te zawody. Kuriozalne było to, że Władek Kozakiewicz zajął szóste miejsce skacząc 5,40 m, został uznany za tego, który nie przyłożył się do swojego startu. A ja, który się przewróciłem, niczego nie osiągnąłem, zostałem w ogóle pominięty w kwestii oceny skuteczności tego startu. Wszystko to działo się kilka dni po starcie lekkoatletów na igrzyskach w Los Angeles, więc trudno było się zmotywować. Moim celem w ogóle nie była Moskwa, ale przygotowanie się do startu na naprawdę prestiżowych zawodach w Zurychu, Monaco, Berlinie, Brukseli, Londynie. To był cel. Na marginesie dodam, że w 1984 roku pobiłem życiówki w skokach z jednego kroku, z trzech kroków, gdzie osiągnąłem 2,25 m, a zwycięstwo w Los Angeles dawał wynik 2,29 m. Więc pewnie zdobyłbym kolejny medal, ale to zostanie na zawsze w tajemnicy niespełnionych nadziei.
Wysłuchał Przemysław Iwańczyk, Polsat Sport