Dużo emocji towarzyszyło eliminacjom tyczkarzy na Stadionie Olimpijskim w Tokio. W finale olimpijskim zobaczymy ostatecznie tylko Piotra Liska. Eliminacji nie przebrnęli za to dwaj inni nasi zawodnicy.
Pierwszy z rywalizacji odpadł Paweł Wojciechowski, który miał trzy nieudane próby na 5.50 i z wynikiem 5.30 został sklasyfikowany na dalekiej pozycji. Z kolei uraz Achillesa wykluczył z rywalizacji Roberta Soberę (na 5.65), który gdyby nie jedno strącenie na 5.50 byłby mimo to finalistą olimpijską.
Stresu nie oszczędził kibicom Piotr Lisek. Dopiero w trzecich próbach zaliczał 5.65 oraz 5.75, w obu przypadkach dość szczęśliwie. Szczecinianin został sklasyfikowany ostatecznie na jedenastym miejscu i będzie jednym Polakiem w olimpijskim finale, który odbędzie się we wtorek.
– Szalenie trudny konkurs. Dzisiaj wygrała głowa, zimna głowa. Pokonywanie wysokości w trzecich próbach naprawdę nie jest łatwe. Nawet jak zdarzy się to tylko raz w konkursie, to na następnej wysokości jesteś rozwalony psychicznie. W naszym tyczkarskim slangu to takie „fifty-fifty” – powiedział Lisek.
– Nie wiem czy dzisiaj miałem po prostu szczęście, czy była to kwestia koncentracji. Trzeba się było „sfokusować”, no to się… „sfokusowałem”. To były eliminacje, w których nie ma być pięknych, finezyjnych skoków, tylko walczymy po prostu o to, by znaleźć się w finale. Inni też się potykali – Renaud Lavillenie, Thiago Braz… Nawet „Mondo” (Armand Duplantis – przyp. red.), chociaż on większość prób miał z takim zapasem, że w finale będzie raczej poza naszym zasięgiem. Stres był tu najważniejszym czynnikiem, bo igrzyska olimpijskie nie bez kozery są najtrudniejszymi zawodami na świecie. Presja, którą nakładacie – nakładamy na siebie – miesiącami narasta. Jak ktoś debiutuje, to może sobie z tym nie poradzić. Mnie dziś pomogło doświadczenie – zakończył Piotr Lisek.
PKOl
Fot.: PKOl – Marek Biczyk